Przed tygodniem obchodziliśmy pierwszą rocznicę śmierci Pana kościelnego Jerzego Steca, a dziś w niedzielę 24 stycznia wspominamy Pana kościelnego Emila Oliwkę w drugą rocznicę przedwczesnego odejścia. W ciągu niecałego roku straciliśmy dwóch wspaniałych kościelnych, po prostu dobrych ludzi.
Pan Emil był wyjątkowym człowiekiem, niezwykle serdecznym i pracowitym. Zawsze spokojny, służący swoją pomocą każdemu, kto tylko jej potrzebował. Przez prawie 20 lat pełnił gorliwie, codzienną służbę w kościele, cechując się przy tym wysoką kulturą osobistą. Choć Pana Emila nie ma już z nami dwa lata, nie milknie nasza modlitwa oraz trwać będzie nasza pamięć, ufając przy tym, że Pan Emil przekroczył już bramy Nieba i raduje się razem ze świętymi jego pięknem.
W drugą rocznicę śmierci Pana Emila, córka Jadwiga przygotowała piękne wspomnienie:
Tato nauczył mnie szanować innych
pozwolił na własne wybory
dał wsparcie i bezpieczeństwo
a optymizmem zaraził
dziękuję Tato, że jesteś … chociaż już gdzie indziej…
Ustroń był jego miejscem na ziemi. Tu się urodził, tu chodził do szkoły i tu miał wielu znajomych i przyjaciół. Kochał to miejsce, to był jego „ojcowski dom, ten istny raj”. Znał Ustroń i ustroniaków bardzo dobrze. Wiedział co, gdzie i kiedy się wydarzyło. Znał wiele historii o innych. Ale nie oceniał. Powtarzał, że nie ma do tego prawa, bo sam nie wie, jakby się zachował. Od zawsze wiedział, że „tyle wiemy o sobie, na ile nas sprawdzono”, choć miłośnikiem poezji nie był.
Miał trzy największe wartości: Boga, rodzinę i pracę.
Boga stawiał na pierwszym miejscu. Z dzieciństwa pamiętam obraz ojca, klęczącego w kuchni przed krzyżem i modlącego się, przed wyjściem do pracy na pierwszą zmianę. Przez 40 lat pracował w Kuźni Ustroń. A potem został emerytem. Miał pierwszy raz w swoim życiu dużo wolnego czasu i nie miał co z nim zrobić. Codziennie wpadał na chwilę do kościoła by się pomodlić. Spotkał tam ówczesnego proboszcza, ks. Antoniego Sapotę. Tak został kościelnym. A gdy nam to oznajmił, nie uwierzyliśmy. Uznaliśmy, że to jego kolejny żart. Odtąd 19 lat dzień w dzień, był w kościele.
Tato miał specyficzne poczucie humoru. Mógł długo nic nie mówić, a potem jednym celnym zdaniem puentował całą sytuację. Lubił nadawać własne imiona. W dzieciństwie byłam Pimpusiem; był też Pamposz i Maciuś. A potem każdy wnuk, który się urodził, oprócz swojego imienia, miał też to wyjątkowe, bo od dziadka.
Kochał wszystkich czterech chłopaków, najdłużej Dawida, najkrócej Piotra, a Bazyla i Dominika prawie po równo. Zawsze o nich pamiętał i miał w zanadrzu nie tylko uśmiech i … dobre słowo. Przywilej dziadka.
Tata taki sprawny, uśmiechnięty i na rowerze albo w żółtej Pandzie jeździł po Ustroniu. Zawsze aktywny, nawet jak przez chwilę chorował, szybko wracał, by znowu wsiąść na rower i pojechać do kościoła. Dwa lata temu też tylko na chwilę poszedł do szpitala. Miał wrócić za trzy dni.
Zawsze przed każdym wyjazdem z domu żegnając mnie, kreślił znak krzyża na czole. Dwa lata temu też tak się stało. Tyle, że tym razem to ja nakreśliłam ten znak na jego czole. Pierwszy i ostatni raz.
Córka Jadwiga